Re: Kościoły i kaplice w Pile
: 08 lip 2012, 18:09
Rooseveltaadam77 pisze:wiesz może kiedy zbudowano rzad kamienic przy Roosevelta (od pizzerii do browaru)
Info też tutaj: http://pila.naszemiasto.pl/artykul/1554 ... ,id,t.htmlwitek pisze:W dzisiejszym wydaniu Głosu Wielkopolskiego tj. 26.09.12, jest informacja o tym, że w okolicach Hotelu Gromada Rodło ma stanąć pomnik tzn. makieta kościoła św. Janów. Pomnik ma mieć wysokość ok. 2m i kształt kościoła. Makieta tego projektu była wystawiona ponad tydzień temu na wystawie w Regionalnym Centrum Kultury (dawny PDK). Całość w dzisiejszym GW numer wydania 225, strona numer 7, w dolnym prawym rogu.
Moja sugestia jest taka, że jest to świetny pomysł i oby rzeczywiście doczekał się realizacji.
Majestatyczny modernizm. Jesteśmy krajem kościołów, a niewiele mamy świątyń tej klasy
Piłę można by właściwie opowiedzieć, odmieniając przez wszystkie przypadki słowo "blok". Jednak w zrujnowanym w czasie wojny mieście przetrwał awangardowy kościół, który do dziś urzeka umiarem.
Piła niespecjalnie się kojarzy. A jeśli już, to z niczym spektakularnym - fabryką żarówek, „rogaczem na wieżowcu”, którym, jak śpiewały Strachy na Lachy, Piła „wita jeleni”. Niektórzy słusznie łączą z tym miastem nazwisko Stanisława Staszica, inni wiedzą, że jest tu szkoła policji. Tyle.
W najnowszej historii Polski to miasto nie miało zbyt wiele szczęścia. Do 1945 roku nazywało się Schneidemühl. Front wymazał je właściwie z mapy. Dość powiedzieć, że książka z przedwojennymi pocztówkami tego miasta nosi wiele mówiący tytuł „Było takie miasto”. W gruzach legło trzy czwarte zabudowy, w ruinę obrócono najcenniejsze zabytki. Dziś Piłę można by właściwie opowiedzieć, odmieniając przez wszystkie przypadki słowo „blok”. Na gruzach Schneidemühl wyrosły bowiem typowe, wielkopłytowe osiedla, przez cały PRL z mieszkalnych pudełek próbowano bez przekonania sklecić nowe miasto. Wyszło to tak sobie. Uważny obserwator znajdzie jednak między pastelowymi blokami Piły ślady tamtego miasta - budynki, które jakimś cudem przetrwały przejazd frontowego walca. Wyróżniają się w miejskim pejzażu, powodują dysonans, wprowadzają w konfuzję.
Jednym z nich, najbardziej spektakularnym, jest bez wątpienia kościół św. Antoniego Padewskiego w dzielnicy Zamoście. Zaprojektował go uznany niemiecki architekt Hans Herkommer. Niewiele mamy takich świątyń w Polsce. Najbardziej znaną jest kościół św. Rodziny w Szczecinie zaprojektowany przez Adolfa Thesmachera. Mówi się, że to jeden z najcenniejszych modernistycznych kościołów w Polsce. Nieco mniej znany, ale nie mniej spektakularny jest kościół św. Józefa w Zabrzu wzniesiony według projektu Dominikusa Böhma.
Herkommer, Thesmacher i Böhm urodzili się mniej więcej w tym samym czasie - w latach osiemdziesiątych XIX wieku. I wszyscy zainteresowali się architekturą wtedy, gdy pogłębiało się jedno z najbardziej znaczących pęknięć w dziejach architektury. Swój styl kształtowali więc w atmosferze twórczego fermentu, który doprowadził do wykształcenia się stylu, który dziś nazywamy modernizmem. Niemieccy architekci odegrali w tym procesie znaczącą rolę.
Sam Herkommer był budowniczym kościołów. Pierwszy z nich zaprojektował, mając zaledwie 26 lat. Potem przez całe życie z jego rajzbretu zeszło jeszcze piętnaście innych świątyń. Ostatni wybudowano już po jego śmierci, w roku 1957 w Stuttgarcie, w którym mieszkał prawie całe życie. Od czasu do czasu Herkommer projektował też budynki użyteczności publicznej - banki, urzędy, siedziby władz miejskich.
Budowa pilskiego kościoła według jego projektu rozpoczęła się w 1928 roku, złotej epoce niemieckiej awangardy, brutalnie zakończonej pięć lat później dojściem do władzy Adolfa Hitlera. Roboty trwały tylko dwa lata. W 1930 roku świątynia była gotowa.
Przekazując ją wiernym, administrator apostolski ks. Maksymilian Keller miał powiedzieć, że robi to z nadzieją, że w kościele tym nigdy nie padnie polskie słowo. Świątynia stanęła bowiem w tej części miasta, którą chętnie wybierali żyjący tu Polacy. Deklaracja księdza Kellera mocno jednak dziwi, jeśli wziąć pod uwagę wyniki spisu powszechnego z 1 czerwca 1925 roku. Według niego w Schneidemühl żyło 37,5 tysiąca mieszkańców, z czego tylko 0,1 proc. (30 osób) zadeklarowało narodowość polską. Historycy zajmujący się dziejami miasta wątpią jednak w tę statystykę, podając, że w samym tylko konsulacie polskim w tym mieście mieszkało i pracowało wówczas aż 29 Polaków.
Bez względu na to, w jakim języku odbywała się tu liturgia, kościół wyróżniał się w panoramie miasta. I robi to do dziś. Przygodę z nim najlepiej rozpocząć na ulicy Roosevelta (używając choćby Google Street View).
To jej perspektywa zwieńczona jest bryłą świątyni. W miarę zbliżania się do niej budynek rozrasta się i coraz bardziej podporządkowuje sobie przestrzeń. Herkommer zrezygnował ze strzelistej wieży, klasycznego zabiegu mającego zaznaczyć budynek kościoła w przestrzeni. Owszem, bryła została tu rozbita na mniejsze elementy. Zwieńczona krzyżem część narożnikowa świątyni swą wyniosłością sygnalizuje lokalizację wejścia. Monumentalizm tego kościoła zbudowany jest jednak na zupełnie innej filozofii. Jej główny komponent stanowi umiar. Tutaj nie ma epatowania wielkością, jest dostojna wyniosłość i pewność siebie. I oszczędność w środkach wyrazu. Poza wąskimi oknami z abstrakcyjnymi witrażami kościół z zewnątrz pozbawiony jest właściwie jakichkolwiek ozdobników.
Do gmachu głównego świątyni przylega niewielki atrialny dziedziniec otoczony krużgankami oraz budynki administracyjne zaadaptowane przez klasztor Kapucynów, do którego dziś należy świątynia.
Nie mniejsze wrażenie robi katakumbowe wnętrze kościoła. Nim staniemy przed ołtarzem, musimy przejść przez bardzo ciemną kruchtę, delikatnie tylko oświetloną niewielkimi, witrażowymi okienkami. Przypominają one rozmiarem raczej szczeliny strzelnicze. Wnętrze świątyni jest już jaśniejsze, lecz nadal oszczędne. Dominującym elementem jest największy w Europie drewniany krucyfiks autorstwa Bertholda Müllera-Oerlinghausena. Ma siedem metrów wysokości. Tak, jeśli cokolwiek w tym kościele onieśmiela, to jest to wizerunek Jezusa.
To, co jednak najbardziej ujmujące w tym budynku, to jego surowość. Dzięki niej świątynia, choć na wskroś nowoczesna (nawet dzisiaj), sięga w swej architektonicznej formie do wczesnoromańskich korzeni. Architekt komunikuje się tu z odbiorcami (nie tylko wiernymi) z szacunkiem i wiarą w ich architektoniczne obycie. Traktuje jak partnerów, wierzy, że odczytają jego intencje. Nie ma tu miejsca na architektoniczny populizm i tanie efekciarstwo. Jest spokój i przekonanie o słuszności swoich poczynań. I wiara, że zostaną one zrozumiane.
Ale pilski kościół jest przyczynkiem także do nieco bardziej ogólnej refleksji. Przedwojenne Schneidemühl nie znaczyło więcej niż dzisiejsza Piła. Było nawet mniejsze, choć nieco bardziej urokliwe. To jednak nadal była prowincja. A mimo to w budowę tutejszego kościoła zaangażowano klasowego architekta z niezłym dorobkiem i uznanych artystów, którzy zadbali o wyjątkowość jego wnętrza. Nie oszczędzano tu na niczym. Dzięki temu architektura oparła się próbie czasu i zmianie granic. Chciałoby się, by dziś z podobną dbałością podchodzono do realizacji architektonicznych w miastach tej wielkości.
Tekst powstał w ramach projektu dokumentalnego Miasto Archipelag poświęconego byłym miastom wojewódzkim. Organizatorem jest Wydawnictwo Karakter, partnerami - Trójka, Tygodnik Polityka i Instytut Reportażu. Projekt realizowany przy wsparciu BlaBlaCar Polska, Olympus Polska i Fundacji Grand Press. Więcej informacji na http://www.miastoarchipelag.pl oraz na Facebooku.
Filip Springer. Reporter, fotograf, współpracuje z „Dużym Formatem”, „Polityką”, „Tygodnikiem Powszechnym”. Autor książek reporterskich poświęconych przestrzeni, między innymi „Zaczynu. O Zofii i Oskarze Hansenach” (Karakter) oraz „Wanny z kolumnadą. Reportaży o polskiej przestrzeni” (Czarne), „13 Pięter” (Czarne) i „Księgi zachwytów” (Agora SA). Stypendysta Fundacji Herodot im. Ryszarda Kapuścińskiego.